Stara szkoła spółdzielcza w Nałęczowie. Źródło: polska-org.pl
Przyjęcie w Nałęczowie
Od razu po powrocie ojca z wojny zaczęliśmy się pakować. Jeszcze nikt nie mówił, że do Warszawy, na razie był Parczew, potem Nałęczów. Znów było wielkie zapotrzebowanie na inteligencję wybitą przez Niemców i Ruskich, a ojciec był głodny wszystkiego i zdeterminowany: czymkolwiek, ale w górę i w przód, do Warszawy. Wszędzie byli przyjaciele, znajomi z wojska, z nauczycielstwa. Nie zagrzewaliśmy nigdzie miejsca. Najdłużej byliśmy w Nałęczowie, prawie dwa lata, w Wąwozach w kipiącej zieleni.
Ojciec był v-dyrektorem znanej Szkoły Spółdzielczej, dostał w Wąwozach willę „Polesie” gdzie, na strychu była dziupla ukrywających się „partyzantów” którzy, zdekonspirowani podpalili dom z zawartością, czyli nami śpiącymi po trudach podróży. Uratowali nas okoliczni mieszkańcy.
Zmęczeni, nie rozpakowaliśmy się, więc straty dobytku były niewielkie, tylko 6 gęsi utuczonych okrutnie na Wielkanoc. Willa „Polesie” spłonęła doszczętnie.
Bimber
Potem okazało się, że w miejscowej „partyzantce” są koledzy ojca z podchorążówki i groźne napięcie zelżało. Ale były, incydentalne łamania rozejmu. Dobrali się do kancelarii Szkoły, na papierze z nagłówkiem i pieczątką ojca sfałszowali nakaz rekwizycji i zrabowali wagon cukru, bimbrem z którego przez długi czas raczyła się okolica. Do dziś ten draczny epizodzik jest łakomym kąskiem różnych autorów.
KK.